Pracowało się od 6.00, aby skrócić czas pracy w największym upale. Dla studentów, przyzwyczajonych do późniejszego wstawania, było to prawdziwym koszmarem. W dodatku nie mieliśmy budzika. Nasz praktykancki dzień zaczynaliśmy więc od tego, że o 6,00 p. Eliza, która wstawała wcześniej, włączała radio, a z niego Anna Jantar śpiewała niemal każdego dnia ówczesny przebój „Jak dobrze wstać, skoro świt”. Melodia ta o 6 rano wzbudzała w nas krwiożercze myśli. Na osłodę – czekało na nas gotowe śniadanie, które p. Eliza wcześniej uszykowała. Na wstanie i śniadanie mieliśmy jednak najwyżej kwadrans. Potem trzeba było maszerować na wykop. Pracownikami były dzieci członków Spółdzielni, z których żaden nie miał chyba 18 lat. Byli jednak przyzwyczajeni do pracy fizycznej i radzili sobie znakomicie. P. Eliza ustaliła obowiązki dwóch praktykantów. Jeden, po trzecim roku, cały czas był na wykopie. Ja dzień dzieliłam na 2 części – do przerwy śniadaniowej wdrażałam się do obsługi niwelatora, uczyłam eksploracji warstw i obiektów, a potem zajmowałam się szeroko pojętą dokumentacją, inwentaryzacją itd.. Kłopoty miałam z rysowaniem, z braku talentu, ale postawiona „pod ścianą” i cierpliwie uczona przez p. Elizę, po dwóch tygodniach „obwąchiwania” też zaczęłam rysować, także zabytki. Tylko potem kierownicy następnych ekspedycji narzekały, że cokolwiek narysuję, wszystko wygląda na żelazo. No cóż, na gródku rycerskim 90% zabytków było żelaznych.
Pracowało się 8 godzin dziennie, co nie było bynajmniej regułą powszechną wśród innych ekspedycji. P. Eliza uważała, że praca powinna być tak zorganizowana, by wszystko zrobić w godzinach pracy, łącznie z kartami katalogowymi i rysunkami w inwentarzu. Po powrocie z wykopalisk należało jedynie zakonserwować zabytki i nadać im muzealne numery katalogowe. Oczywiście zdarzały się wyjątki, kiedy niespodziewanie coś znaleziono na krótko przed końcem pracy i trzeba było to wyeksplorować oraz zrobić dokumentację. Zostawianie nie dokończonego obiektu na następny dzień groziło jego zniszczeniem. Zawsze mógł się zjawić na wykopie jakiś ciekawski, albo spaść deszcz. Zostawanie po godzinach było jednak wyjątkiem. Po zjedzeniu obiadu każdego dnia mieliśmy więc czas wolny. Co można było robić na wsi w wolne popołudnia? Telewizora nie było. Lata z radiem nasłuchaliśmy się na wykopie. Kąpać się nie było gdzie. Pozostały plotki, opowiadanie filmów no i karty. Nie umiałam grać w karty i nudziły mnie one, ale „molestowana”, czasem byłam tą czwartą do brydża. Nigdy zresztą nie nauczyłam się grać i nie rozpoznawałam kart, choć miałam niejakie pojęcie, że są dobre karty i złe. Można było się też opalać lub zwyczajnie poleniuchować. Od czasu do czasu, choć rzadko, odwiedzali nas archeolodzy, którzy chcieli na miejscu zobaczyć, co wykopaliśmy. Ważnym elementem działalności była akcja propagandowa wśród pracujących chłopaków. Pani Eliza kilkukrotnie opowiadała im o gródku rycerskim, kto i kiedy tam mieszkał i w jakich warunkach. Według tych opowieści gródek miał funkcjonować m.. in. w XIII-XIV w. I to właśnie wywołało niezamierzone skutki.
Pewnej soboty chłopcy znaleźli w monetę w jamie. Miała ona wybite jakieś robaczki, a także datę – około 1350 r. Z radością zgłosili to pani Elizie, która z powagą nakazała niwelację i włożyła monetę do pudełka. Widząc podekscytowanie chłopaków, dodała: Jutro będę w Poznaniu, pokażę specjalistom, zobaczymy, co oni powiedzą. W poniedziałek już na wykopie, zaczęła się śmiać z robotników: aleście chłopaki głupi. Ta moneta przecież kosztuje majątek. Po co ją podrzucaliście na wykop. Wówczas właściciel monety, któremu koledzy ją zabrali bez jego wiedzy, rzucił się na winowajców z pięściami.
A moneta pochodziła z Iraku. Była to moneta zdawkowa, którą przywiózł „na pamiątkę” z kontraktu z Iraku kilkanaście lat temu jeden z ojców naszych chłopaków. Data oznaczała oczywiście czas od ucieczki Mahometa…
6 lipca 1973 piątek w wykopie znaleziono gwoździe i łuskę pocisku aryleryjskiego
9. 7. 73 poniedziałek
Krowy zniszczyły namiot godz. 10.30
A było to tak: w sąsiedztwie grodziska pasło się duże stado krów. Pilnował je pastuch, który z małym kundelkiem najczęściej lokował się na wałach gródka, skąd miał lepszy widok na stado. Na skraju grodziska mieliśmy rozbity duży namiot, który służył jako magazyn mniej wartościowego sprzętu wykopaliskowego, a także był schronieniem w czasie ulewy. Tego dnia wracaliśmy po przerwie śniadaniowej na grodzisko, gdy nagle z daleka zobaczyliśmy, że namiot się trzęsie niby w czasie huraganu. Po chwili zatrzeszczał a z narożnika zaczęły się wyłaniać najpierw rogi, a potem i cała krasula w całej okazałości. Czego szukała w namiocie – nie wiadomo. Rozeźlona, rozejrzała się dookoła, i niczym byk na corridzie ruszyła na Bogu ducha winny niwelator. Trzepnęła rogami w statyw po czym ruszyła truchtem przed siebie. Na szczęście niwelator spadł w hałdę piasku i przetrwał atak furii bydlęcej. Był zresztą konstrukcji nader starożytnej, odpornej na piasek i wstrząsy. No ale dziura w nowym namiocie była wielka niczym krowa. A pastuch spał…
16 lipca 1973 r., poniedziałek
W niedzielę burza z piorunami, cała noc lało, ulewa, potem silna mżawka, potem ulewa. Padało do 13.00
17 lipca 1973, wtorek
11,45 – rozpoczęła się burza, ulewny deszcz ciągły. Pracę przerwano
21 lipca sobota Dzień wolny.
Zarządzenie Rady Państwa
23 lipca 1973 r. poniedziałek
Co parę minut przelotne ulewne deszcze, 3 burze, silny wiatr
24 lipca 1973 r., wtorek
Cały czas deszcz, mżawka
25 lipca 1973 środa
Godz. 13.25. Rozpadało się potwornie! Prace przerwano!
Następnego dnia – Robiono fotografie.
Tym razem fotografie robiono akurat wtedy, kiedy to było wskazane. Miałam wówczas prywatny aparat – biało czarną lustrzankę, osiągnięcie polskiej techniki, nazywał się Start. No i w ten sposób ekspedycja była niezależna. Oczywiście po staremu raz przyjechał fotograf zrobić zdjęcia „z urzędu”
W ostatnie dwa dni badań, kiedy na grodzisku zasypywano już wykopy, pani Eliza postanowiła sprawdzić stanowisko nr 2 w Dąbrówce. Dotychczas uchodziło ono za drugie grodzisko średniowieczne. Przeprowadzenie badań sondażowych zleciła mnie, polecając wytyczyć 5 wykopów. Z duszą na ramieniu i dwoma chłopakami ruszyłam na stanowisko. Znalazłam miejsce, odmierzyłam odpowiednią odległość od torów kolejowych, wyznaczyłam linię zgodną z kierunkami świata i wyznaczyłam 5 wykopów 1×2 m. Pierwszego dnia zaczęliśmy kopać 3 sondaże. W jednym wykopów niczego nie było, w dwóch były obiekty i masa jakby słupków, które nieco głębiej zaczęły zakręcać, aż wreszcie utworzyły plątaninę. Wpadłam w popłoch i wysłałam chłopaka po pomoc do pani Elizy. Co mam robić? Ale pani Eliza nie przyszła, radząc jednak, bym wszystko narysowała. Spojrzałam z rozpaczą na plątaninę szarych „rurek” i zwątpiłam. Ostatecznie na rysunku zaznaczyłam jedynie obiekty, a plątaninę naszkicowałam na kartce. Dopiero pod koniec pracy na wykopy dotarła pani Eliza. Sprawdziła wykopy, zajrzała do notatek i w śmiech. Ładnie wyszły pani te korytarze po kretach. Ale ich tu jest. A kiedy zrobiłam nieszczęśliwą minę, w ramach pociechy opowiedziała mi o pewnym archeologu, który w przekonaniu, że kopie grodzisko, metodycznie przebadał kopiec przeterminowanego nawozu sprzed kilkudziesięciu lat. Następne sondaże zbadała już osobiście. Nie było to grodzisko, tylko osada.
Powrót do Muzeum był taki sam, jak wyjazd, pełen krzątaniny, tylko już bez tych barwnych potyczek z muzealną biurokracją, która jak słuchy chodziło, kazała na pośmiać uzasadniać zapotrzebowanie nawet na papier toaletowy.
Przypis:
1. Zgodnie z ówczesnym systemem kształcenia, studentów archeologii obowiązywał miesiąc praktyki, finansowanych przez uczelnię. Nie były to wielkie kwoty, ale pozwalały przeżyć. Ponieważ ze względu na Targi Poznańskie i konieczność zapewnienia kwater gościom semestr letni kończył się w maju, studenci mieli 4 miesiące wakacji. A że zapotrzebowanie na praktykantów było duże, w Poznaniu wprowadzono tzw. praktyki nadobowiązkowe, które były opłacane przez poszczególne ekspedycje, z reguły lepiej. Były to tzw. praktyki przymusowe, bo zaliczało się je na takich zasadach, jak obowiązkowe, łącznie z koniecznością uzyskania zaliczenia. Bardzo rzadko zdarzało się, że ktoś się buntował przeciwko temu zwyczajowi; wielu studentów siedziało w terenie i po 3 miesiące. Jeśli ktoś trafił na dobre i różnorodne ekipy, to po 8-10 miesiącach praktyk radził sobie z wykopaliskami już całkiem dobrze.
luty 2006
opracowała Jarmila Kaczmarek
na podstawie dziennika wykopaliskowego w Dąbrówce w l. 1972-1973 oraz własnych wspomnień